Wracam do domu przez Wiedeń z dobrą, niekwaśną kawą i z ciepłą wodą w łazience.
Przyszłość rysuje się jasno, choć
nie rysuje się wcale.
Dokąd iść, gdy można gdziekolwiek i
nie jest się przywiązanym
Czy zostać w rytmie poranków, czy
sprzedać wszystko i jechać, a potem nigdy nie wrócić
Skąd wiedzieć, gdzie jest moje
miejsce, jeśli wierzę, że noszę je w sobie
Jak wierzyć, że będzie przepięknie,
jeśli zawsze będzie, jak jest
Prawdziwe życie jest tutaj, teraz, na
zawsze.
Marzę o końcu szkoły, a potem o
końcu studiów, w pracy o emeryturze, a na emeryturze marnieję.
Mam wolność w rękach jak nigdy i
jednak bardzo się boję. Mój wybór już nie jest wolny, bo jest
związany z pieniędzmi. Nie pozwalam sobie próbować, bo to wymaga
wysiłku, łatwiej planować do przodu niż walczyć potem w panice.
I jednak boję się wyrwać, biec długo
aż stracę siły.
Być jak przepiękne, bezdomne,
albańskie psy. Codziennie prosić o miłość jakichś przypadkowych
turystów, dzielić jedzenie w śmietniku pomiędzy całą watahę,
przebiegać granicę Albanii, tak tylko w ramach marzenia o
smyczy i pełnej misce.
Dopóki mieszkamy w domach, nie każdy
ma własne drzewo, a jeśli zdecydujemy się odejść, uznają nas za
wariatów.