CZEKOLADA
Trochę "Z dziennika codziennych zmagań" a trochę list do siebie
Weźmy na przykład taki pozorny, lecz trudny do realizacji banał jak powtarzane przez paru mędrców zdanie:
"Żeby móc kochać innych musisz najpierw pokochać siebie".
(Osobiście wolę go w wersji: "Jeśli nie posiadasz czekolady to nie możesz jej rozdawać").
Można to łatwo sprawdzić przeprowadzając eksperyment.
Na przykład taki, jakim jest szukanie pracy.
(Można dowolnie wymieniać szukanie pracy na szukanie partnera albo inne wybrane treści poszukiwań).
Dla precyzji powiem, że nie chodzi mi o szukanie jakiejkolwiek pracy na tzw. "przeczekanie", które następnie trwa kilka lat bez satysfakcji za to jest opłacanych ciężkimi porankami, ale o szukanie wymarzonej pracy, w której widzisz sens.
Oczywiście, patrząc na ogłoszenia można by zrezygnować z aplikowania na stanowiska, które wydają się być wyzwaniami i w których zwykle nie spełnia się co najmniej dwóch wymagań.
(Analogicznie: Może w tym momencie nie mam całej tabliczki potrzebnej Ci czekolady o 60% kakao, ale tymczasowo mogę to za Twoją zgodą wynagrodzić dobrą czekoladą z bakaliami, a jak poczekasz dłuższą chwilę to będę mieć czekoladę, która jest Ci potrzebna. Tym samym może wybranie mnie, która ma pewne braki może być w ostatecznym rozrachunku słodsze niż wybranie skrupulatnego sprzedawcy czekolady. Oczywiście zależy, na czym komu zależy i kto ma ile czasu.)
Jeśli jednak samemu nie wierzy się w swoje umiejętności i wartość, która kryje się w zaangażowaniu i głębokim przekonaniu o słuszności swoich działań, pozostaje już tylko kłamać.
A kłamstwo ma krótkie nogi.
Na przykład takie, które pchają nas do rezygnacji z podejmowania wyzwań i przez które kończy się w pracy, której się nienawidzi tylko dlatego, że fałszywie przekonało się najpierw siebie a potem potencjalnego pracodawcę o posiadanej wizji wielkiego rozwoju ukrytego i czekającego na nas na stanowiskach sprzedawców ubrań albo sprzątaczek (nie umniejszając wymienionym, którzy oczywiście też są potrzebni).
Dlatego staram się pamiętać o tym, że wszyscy kiedyś mieli moje marne (albo aż) 21 lat i nie byli jeszcze skażeni wiedzą o tym, że "coś jest niemożliwe" (co to zresztą za bzdurna wiedza). Że wszyscy warci uwagi (czyli Ci, którzy nie dali się dyskursowi pełnemu niewiary) kiedyś zaczynali i nie wiedzieli jak się robi to, czy tamto, ale mieli za to wielki, zaraźliwy zapał i wiarę w to, że wszystko się uda, jeśli tylko będzie się wystarczająco chciało na to pracować.
Wierzę, że tylko trudne rzeczy są warte jakiejkolwiek uwagi. I że jeśli kiedyś odpuszczę i przestanę być sobą, pełną niezbędnej naiwności, to możecie mnie już tylko zabić, bo i tak wtedy będę na straty.
Wracając do efektów eksperymentu: jasnym jest, że jeśli nie stanowi się dla siebie przykładu tego, jakim chciałoby się widzieć świat, to nie ma co marzyć o jego zmianie. Tak samo z relacjami i w zasadzie wszystkim. Okazuje się więc, że to dosyć proste. Mimo, iż istnieją różne miłości i
różne czekolady, i nie każdy może lubić mleczne albo z bakaliami, to żeby chociaż spróbować dać, musisz jakąkolwiek mieć. Najpierw ja i moja czekolada, ja i moja wiara, ja i moja miłość. Dopiero potem Ty, a potem cała reszta.
I wcale w tym dogadywaniu się różnorodności nie ma wychodzenia za kompromisy - jest za to silne przeświadczenie o tym, że danie komuś czasu i zaufania pozwala mu rozkwitnąć, rozwinąć nieznany pyszny smak, podczas gdy kupienie gotowej już róży (czy też znanej sobie czekolady) nie zmienia ani róży, ani właściciela.