To było tak. Fala ludzi
płynęła przez przejście podziemne na drzwi do centrum handlowego.
Zatrzymałam się pośrodku. Po prawej stronie stała dziewczyna
grająca na altówce. Miała na sobie szarą dresową bluzę z
kapturem, dżinsy i ciepłe buty. Na ziemi naprzeciwko dziewczyny za
żółtą plastikową skrzynką na warzywa siedział bezdomny.
Niczego nie rozdawał, nie żebrał, tylko siedział i rysował
dziewczynę czerwoną kredką na pomiętych kartkach papieru. W głębi
przy wejściu na schody stała bezdomna zwykle sprzedająca
czekolady. Teraz wpatrywała się w bezdomnego.
Sprawdziłam portfel.
Drobnych miałam tylko dwadzieścia groszy. Wyciągnęłam z siatki
mandarynkę i włożyłam ją do futerału z niebieskim futerkiem.
Dziewczyna pięknie się uśmiechnęła. Bezdomny po drugiej stronie
roześmiał się głośno. Odeszłam majtając siatką. Przypomniała
mi się ta piosenka Alana Price'a z filmu, którego nie widziałam i
śpiewałam głośno:
You'd be better by far
to be just what you are
You can be what you
want, if you are what you are
And that's a lucky
man!
Za
rogiem pomału szła staruszka w długim ciemnobrązowym płaszczu.
Mijając ją obejrzałam się i uśmiechnęłam. Jej twarz
niezwykle się rozpogodziła. Słońce już zachodziło między
odnowionymi kamienicami, spojrzałam w niebo i pomyślałam, że
dzielenie się szczęściem jest najlepszą znaną mi modlitwą.
20 lutego 2014